Pociągowe przemyślenia

Jak nigdy potrzebuję wyjazdu…
Zaczynają mi się powoli ataki klaustrofobii... Miasto jest dla mnie tak duże i tak ciasne za razem... Nie potrafię skupić myśli, brakuje mi powietrza.... Kręci mi się w głowie i ciągle łapię się na tym, że panicznie rozglądam się dookoła.....szukam miejsca, którego tu właściwie nie ma, bo jak można nazwać miejscem to parę metrów pomiędzy jednym a drugim blokiem.... wszędzie jest wszystkiego za dużo, ZA DUŻO i nie chodzi o to, że mam napady paranoi i tracę poczucie rzeczywistości, ale przytłacza mnie to, że gdzie się nie odwrócę widzę ludzi, ludzi, ludzi, ludzi, LUDZI. Albo dzieła ludzi, albo pojazdy ludzi, pełne ludzi, albo miejsca spoczynku ludzi i wszystko tu jest tak ciasno i klaustrofobicznie za dużo.... A wszyscy dookoła żyją sobie tak poupychani jak sardynki albo poprzytulani jak łyżeczki w przegrodzie na łyżeczki w szufladzie na sztućce... wszędzie jest blisko, wszyscy są blisko i niewiele trzeba się starać, tylko wyciągnąć ręce, albo wsiąść do autobusu, który defakto też jest klaustrofobicznie ciasnym pojazdem ludzi, pełnym ludzi i tak sobie razem we własnym sosiku i smrodku żyć radośnie wyszczerzonym do innej łyżeczki/sardynki, której też ta ogólna ciasnota nie przeszkadza, bo przynajmniej jej ciepło i nie nudno.

I wiem, że ja - jak zwykle według was wszystkich negatywna i pesymistyczna - patrzę na to wszystko i nie mam nikomu za złe tej ciasnoty i zaduchu, bo ja naprawdę miasto lubię, a moje jest do tego zielone, chociaż niestety jakieś specjalnie ładne i urzekające to ono nie jest, ale patrzę i się nadziwić nie mogę, że tak sobie żyłam przez tych miesięcy kilka nieświadomie radośnie wyszczerzona, nie pragnąc wiele i nie tęskniąc do niczego (co mi się zwykle nie zdarza, bo ja generalnie zawsze tęsknię do czegoś) żyłam tak sobie do tego mojego dziwnego przebudzenia i nagle wogóle tego nieświadoma otrząsnęłam się z tej całej radosnej obłudy i poczułam jak się duszę i że po prostu nie starcza mi tlenu, że powietrze po prostu cuchnie i smakuje brudem.... nagle zaczęła mi ciążyć ta ciasnota miasta i to 5 na 5 metrów mojego pokoju (który tak kocham i jest tak zielony) jest dla mnie przekleństwem, bo za mało mam miejsca by odetchnąć, ale za dużo, by się schronić.

I poczułam taka tęsknotę za przestrzenią, ciepłem i chłodem, pięknem mazurskiej nocy. Gdzie wystarczy otworzyć oczy i wtedy nagle robi się tak przyjemnie i tak po mojemu, jest niebo i ziemia, a każde na swoim miejscu. Gdzie niebo ma tyle gwiazd, że moje biedne miejskie oczy aż ślepną od ich blasku, a te gwiazdy rozsypane jak paproszki odbijają się w ogromnym lustrze które jednak jest tylko taflą jeziora, dużego i głębokiego, ciemnego jak noc, pięknego i groźnego... Gdzie z jednego brzegu widzę drugi, i widzę łuny i blask ognisk i słyszę ludzi, ale wszystko jest tak jak trzeba na swoim miejscu, nie za daleko i nie za blisko...

I tęsknie za letnią burzą, gwałtowną, złą, piękną, i za jej zwiastunami…
Za ciszą głęboką jak studnia na wsi u dziadka, tak pochłaniającą każdy dźwięk i tłumiącą go w swych ramionach.
Za pośpiesznym spływaniem do brzegu, zrzucaniem żagli i za bólem startych od lin dłoni, za wiązaniem tentu 'byle wytrzymał’ i cumowaniem jachtu do 10 drzewa z kolei, gdyby miało wyrwać kotwicę....
Z nagłym uderzeniem wiatru tak silnego, czystego i dziewiczego za razem, że nazywają go 'białym szkwałem'... Za jego niszczycielską siłą i łaską, z jaką oszczędza doświadczonych żeglarzy.
Za tymi pierwszymi ogromnymi kroplami deszczu, gorącymi i uderzającymi w skórę jak bat, bębniącymi w pokład jak werble podczas egzekucji i moczącymi kark i głowę w ten jedyny, typowy dla siebie sposób.... za wybieraniem wody z kokpitu i za mocowaniem zakrwawionymi palcami zerwanej wanty....

A tego tu nie ma...Tu  pogoda jest jakby nie naprawdę, tylko na pół gwizdka, słonice nie daje wszystkiego, a burza tylko niszczy, a nie oczyszcza...

A ja znowu duszę się jak w uścisku, i dość mam tego miejsca i tych ludzi. I właśnie tego mi szkoda, bo chyba na tych ludziach mi najbardziej zależy, bo tylko ich mam, ale wszystko jest tu takie skomplikowane i ciasne, i nie ma miejsca na po porostu bycie, bo wszystko jest tak poukładane i porządne....

Dlatego właśnie tam chciałabym uciec, do tych jednorazowych spotkań w portach z ludźmi tak dziwnymi jak ja, spotkań o zachodzie słońca i pożegnań o świcie, do tych letnich, ciepłych dni i nocy, pełnych tych zasranych komarów (bo tu też ich nie ma) ale pełnych też piosenek tak prostych i idiotycznych, że pozostają w sercu na zawsze… I do tego kompletnego braku luksusu, ‘żartów saperskich’ i łażeniu w gumiakach i nie przejmowaniu się tym, co kto myśli i jak co wygląda. Do jedzenia z jednego garnka tego rozgotowanego makaronu, bo taka właśnie jestem i to kocham i to mi daje radość..... I nigdy, przenigdy nie będę szczęśliwa pracując i żyjąc jak wy wszyscy, których tak bardzo kocham i tak bardzo podziwiam, a tego wam właśnie zazdroszczę, bo wiem, że ta moja właśnie dzikość nie da mi spokoju w jednym miejscu i jednym mieście.


I właściwie jedyne o co proszę, to zrozumienie tego mojego pokrętnego sposobu na życie bo właśnie tego od was potrzebuję, naprawdę, próby wspierania na siłę niewiele dają, w przeciwieństwie do świadomości, ze ktoś rozumie mnie nawet bardziej niż ja sama, bo to pomaga mi spokojnie zasnąć.

Komentarze

  1. Wymagać zrozumienia to chyba zbyt wiele. Oczekiwać akceptacji byłoby w sam raz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najdziwniejsze, że po 6 latach te słowa i ta prośba nadal są jak najbardziej aktualne.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty